Nasz Patron ks. Jan Siuzdak
Jan Siuzdak, syn Jakuba i Anny, urodził się 27 lipca 1898 r. w Hucisku koło Leżajska w powiecie Łańcut – w pobliżu znanego Sanktuarium Maryjnego u oo. Bernardynów. Miał siostrę Mariannę (ur.23. 03. 1901 r.), i Katarzynę (ur…) oraz brata Józefa (ur. 12. 10. 1910 r.).
Po szkole podstawowej ukończył gimnazjum (Łańcut – Rzeszów), w którym wówczas panował duch patriotyczny. Wzorem do naśladowania było dążenie do wolności w oparciu o dzieła wieszczów narodowych i dziejopisarzy.
Od 1917 r. do 1920 r. służył w Wojsku Polskim. To czas, gdy Polacy wywalczyli sobie niepodległość po przeszło stuletniej niewoli, a w roku 1920 obronili ją od napadu bolszewickiego przy cudownej pomocy Matki Bożej – cud nad Wisłą.
Potem przez dwa lata służył w policji, gdy trzeba było stabilizacji w Ojczyźnie. Powodem też były sprawy materialne. W Galicji pod zaborem austriackim panowała słynna wówczas bieda, a na piaszczystych gruntach koło Leżajska była szczególnie dotkliwa. Rodziców nie stać było na dalsze kształcenie synów. Chciał także pomóc młodszemu bratu Józefowi, w kształceniu się, później był on pomocny ks. Janowi w jego duszpasterzowaniu.
Brat księdza Józef po szkole podstawowej i ukończeniu Państwowego Gimnazjum w Leżajsku, następnie odbył służbę wojskową. Aby zostać inżynierem o specjalności budowy dróg i mostów, rozpoczął studia wyższe w roku 1935 na Wydziale Inżynierii Lądowej i Wodnej Politechniki Lwowskiej. Wybuch II wojny światowej uniemożliwił mu ukończenie studiów. Bezpośrednio po wojnie po otwarciu Wydziałów Politechnicznych, przy Akademii Górniczo – Hutniczej w Krakowie, kontynuował studia wyższe na kierunku budownictwo, które ukończył uzyskując dyplom mgr inż. na Wydziale Inżynierii w roku 1946.
W 1922 r. Jan Siuzdak zgłosił się do Seminarium Duchownego obrządku łacińskiego w Przemyślu i został przyjęty. Diecezją przemyską kierował wtedy św. Józef Sebastian Pelczar – niedawno kanonizowany. W seminarium przemyskim uczył też kleryków ks. Jan Wojciech Balicki (+ 1948 r.) beatyfikowany przez papieża Jana Pawła II. Pamięć o Nim była wciąż żywa, Ojcowie duchowni często wspominali klerykom przyszłego błogosławionego.
To, że policjant i żołnierz wstąpił do seminarium, nie było jednostkowym przypadkiem. Starsi kapłani z tamtych czasów opowiadali nam, klerykom, jak kandydaci do kapłaństwa zgłaszali się nieraz w mundurach wojskowych po informacje do ks. Rektora. Niektórzy mieli jeszcze nawet szabelkę!
Pięknie później ci księża pracowali, lubili porządek, punktualność, dbali, aby wszystko było na swoim miejscu. Nauczyli się tego w wojsku. Ofiarowali swoje młode życie dla ojczyzny, dla rodaków, a teraz chcieli kontynuować służbę i poświęcenie tam, gdzie ich Chrystus wzywał.
Ks. Jan Siuzdak przyjął święcenia kapłańskie 29 czerwca 1926 r. w Przemyślu.
Miejsca jego pracy kapłańskiej
- Humniska koło Brzozowa – 1926 – 8 marzec 1928 r.
- Osobnica – 9 marzec 1928 – 27 wrzesień 1928 r.
- Sądowa Wisznia – 28 wrzesień 1928-5 kwiecień 1931 r.
- Wołkowyja
Jako administrator parafii rzymskokatolickiej w Wołkowyi ks. J. Siuzdak pracował od 6 kwietnia 1931 do 17 listopada 1931 r., jako proboszcz od 17 listopada 1931 do 6 kwietnia 1940 r.
W ówczesnym Prawie Kanonicznym na wolne probostwo ogłaszany był konkurs. Kto został proboszczem, miał prawo przebywania tam i pracy do końca swego życia. Poprzedni proboszcz, ks. Stanisław Szufa był schorowany, nie dawał sobie rady, został zwolniony i przeniesiony na mniejszą parafię.
Ks. Jan Siuzdak poznawał teren i mieszkańców nowej placówki. Wołkowyja była położona w powiecie leskim, w województwie lwowskim. Parafia rzymskokatolicka powstała w 1772 r. w Bieszczadach, w dorzeczu rzeki San. Obejmowała teren od ujścia rzeki Solinki do Sanu, w większości po lewej stronie Sanu i w dorzeczu Solinki. Od dołu do góry po Wetlinę jej długość wynosiła ok. 30 km, a szerokość w niektórych miejscach nawet około 20 km. Tereny były zalesione, gęsto zaludnione z licznymi wioskami i przysiółkami położonymi nad rzekami i potokami.
Parafię zamieszkiwała ludność mieszana, najwięcej było Bojków (zwanych Rusinami lub Ukraińcami). Mieszkańcy utrzymywali się z uprawy poletek w terenach górzystych, pracy w lasach, w dworach (wówczas podupadających).
Sama nazwa Wołkowyja pochodzi od wycia wilków (miejsce odludne). Do dzisiaj nie brakuje tych czworonogów, widać ich ślady na śniegu i błocie. Miejsce ich krwawej uczty wśród zwierzyny leśnej, ale i domowej, nierzadko można usłyszeć ich „głosiki” przeszywające człowieka dreszczem. W tamtych czasach jedynymi środkami lokomocji były pojazdy konne albo konie, i stąd wielkie zagrożenie dla podróżnych ze strony watah wilków.
Nie było ani jednej drogi utwardzonej, tylko polne, nieraz ciągnące się w poprzek skały czy berda. Odległość do najbliższej stacji kolejowej wynosiła ok. 20 km (Uherce lub Ustjanowa), nie było mostu, tylko bród przez rzekę San. W dekanacie leskim, do którego należała Wołkowyja, było 11 parafii rozciągających się od granic Sanoka po Lutowiska, Ustrzyki Górne (odległość między nimi ponad 70 km). W Wołkowyi znajdował się kościół parafialny z roku 1840 (w stylu barokowym) pw. Podwyższenia Krzyża Świętego zbudowany z kamieni pięknie obrabianych, z wieżą nad wejściem.
W Rajskim były siostry zakonne – Szarytki (Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo), którym dziedziczka Urszula z Łosiów hr. Golejowska przekazała w 1922 roku cały majątek – lasy i grunty orne (ok.400 ha). Wybudowały one klasztor i kaplicę rzymskokatolicką w 1927 r. Miały za zadanie utrzymywać szpital w Sanoku, w którym posługiwały ich siostry. Dwa razy w tygodniu wysyłały furmankę z wiktem do szpitala. Tu na miejscu opiekowały się upośledzonymi, biednymi, całe rodziny miały dzięki nim utrzymanie.
Biskup dał siostrom kapelana, który dla nich odprawiał Msze. Ponieważ w Rajskim mikroklimat sprzyjał leczeniu gruźlicy, kierował tu kapłanów zagrożonych tą chorobą. W ciągu 17 lat umarło ich trzech. W czasach ks. Jana najdłużej pracował tam Stefan Misiąg (brat ojca duchownego w seminarium przemyskim -Franciszka Misiąga). Tytko on przeżył II wojnę światową.
Oprócz tej kaplicy ksiądz rzymskokatolicki obsługiwał kaplice dworskie w Smereku, Wetlinie, Tworylnym oraz Cieślickich w Polańczyku (dzisiaj cmentarna), do której chodzili ludzie także z Soliny. W sumie było 28 miejscowości, gdzie żyli w grupkach rzymskokatolicy.
Na terenie parafii rzymskokatolickiej większość stanowili grekokatolicy, istniało 15 cerkwi, które obsługiwali popi (po 2-3 cerkwie na jednego popa). Był taki zwyczaj, że wyznawcy obu obrządków budowali cerkwie wspólnie. Ks. rzymskokatolicki odprawiał Mszę w niedzielę (nie w każdą), udzielał chrztu, błogosławił śluby i odprawiał pogrzeby rzymskokatolików.
Gdy ks. Jan przyszedł do Wołkowyi, w Terce parafianie rzymskokatoliccy w 1930 r. zaczęli budować dla siebie kaplicę koło cmentarza. Ks. greckokatolicki (jeszcze za czasów poprzednika ks. Jana) nie wpuścił do cerkwi z pogrzebem parafianki rzymskokatolickiej, chociaż tę cerkiew budowali na początku XX w. wspólnie (ok. 90 numerów domów grekokatolików i 16 numerów rzymskokatolików). W latach 70. XX w. jeszcze żyli świadkowie rzymskokatoliccy i greckokatoliccy, którzy pracowali przy budowie tej cerkwi.
Postępowanie popa było owocem jeszcze czasów zaboru austriackiego i taktyki zaborców wyrażonej powiedzeniem rzymskim: „Divide et impera”. Gdy widzieli, że Polacy dążą do wolności, zaczęli dzielić dwie społeczności.
Ks. Jan Siuzdak, obejmując parafię, brał w opiekę kościół parafialny, plebanię (do remontu), budynki gospodarcze, około 20 ha gruntów rolnych i tyle samo lasów parafialnych. Okres administrowania (pół roku) był wystarczający, aby się zapoznać z parafią, i tu znowu spotykamy się z żołnierską odwagą, nie przestraszył się warunków, a nawet postawy ks. greckokatolickiego w Terce. Zgodził się zostać proboszczem, a więc pozostać tu do śmierci!
Ks. Jan Siuzdak w ciągu tego pół roku zrozumiał, że czekają na niego ludzie, jak owce rozproszone w tylu miejscowościach na swego pasterza.
Na proboszcza, wg prawa trydenckiego, ogłaszano konkurs. Gdy nie było kandydatów, proboszczem mógł zostać za zgodę Biskupa administrator. Składał teraz przysięgę wobec Biskupa przed Panem Bogiem, że bez jego zgody nie opuści tej parafii aż do śmierci.
Proboszczem został 17 listopada 1931 roku.
Proboszcz w Wołkowyi
By zostać z nimi do końca życia
Ks. Jan rozpoczął pracę od remontu ołtarza i organów oraz zakupu dzwonu. Na zewnątrz kościoła ogrodzenie murowane wymagało remontu, teraz postawiono je z kamieni na zaprawie cementowej i zadaszono ( chodziło o wyciszenie placu wokół kościoła położonego przy drodze). Na zewnątrz ogrodzenia w stronę plebani zrobiono alejkę wysadzaną drzewami, przy murze kościoła Ksiądz ustawił figurę Matki Bożej w kapliczce (obecnie jest w Wołkowyi naprzeciw kościoła). W tej alejce często parafianie widzieli Księdza z brewiarzem albo z różańcem w ręku. Często spotykano Go także przed Najświętszym Sakramentem w kościele.
Parafianie pod opieką ks. Jana nadbudowali plebanię, wykonali kancelarię, kuchnię, mieszkania dla służby. Na przyszły rok była zaplanowana wizytacja biskupia. Ks. Jan napisał do Kurii biskupiej prośbę o pomoc dla parafian w Terce, którzy sami rozpoczęli budowę kaplicy w poprzednim roku (wyrabiali cegłę z gliny). Dziedziczka z Terki dała im drzewo na wypalanie cegieł, sami wymurowali kaplicę do wysokości okien.
Ks. Jan zaznaczył ze smutkiem w liście do Kurii biskupiej, prosząc o pomoc, że kapłan greckokatolicki postąpił niegodnie. Kuria przychyliła się do prośby. Kaplicę wykończono i Biskup na wizytacji ją poświęcił pod wezwaniem Matki Bożej Szkaplerznej.
Doświadczenie z Terką dało Księdzu do myślenia. Chciał, żeby rzymskokatolicy się uniezależnili i dlatego myślał o budowie kościoła w Solinie. Musiał z tego pomysłu zrezygnować, ponieważ tam już były pierwsze plany zapory wodnej i zbiornika. Przygotowane były nawet materiały na most w Solinie, ale ze względu na zaporę zrezygnowano z niego.
Ewangelizacja – katechizacja
W latach 1932-1934 na kongregacjach dekanalnych poruszany był temat małżeństwa (Encyklika Casti con nubi) i zagrożenia przez prądy ateistyczne związane na pewno z komunizującymi ruchami społecznymi.
Mówiono także o potrzebie katechizacji pogłębionej (w protokole zanotowane są słowa ks. J. Siuzdaka z dyskusji: „Najlepszą bronią jest dobra, systematyczna katechizacja..”.
Ta katechizacja bardzo kulała, bo nie było w parafii Wołkowyja ani jednej szkoły. W kilku większych wioskach wynajmowany był pokoik i pojedyncze osoby uczyły dzieci bogatszych rodziców za opłatą (Wołkowyja, Solina, Łęg). Powszechny więc był analfabetyzm. Kapłani uczyli dzieci i młodzież w tych pokoikach, na plebani lub w kościele.
Teraz powstały opatrznościowe warunki, aby zmieniło się na lepsze. W Warszawie powstały koła Wyższych Oficerów i Urzędników Wojskowych do Opieki nad Szkołami Kresowymi. Ks. Jan zaznajomił się ze starostą powiatowym Lesku – Romanem Gąsiorowskim. Budowano w Lesku most na Sanie z przęseł metalowych. Pracował przy nim brat ks. Jana, Józef, który studiował w Politechnice Lwowskiej także budowę dróg i mostów.
Brat księdza Józef w okresach wolnych od nauki dość często przyjeżdżał do Wołkowyi, aby odwiedzić brata i pomagać mu w realizacji niektórych zadań, jakie prowadził ks. Jan w ramach parafii. Ksiądz Jan opiekował się najmłodszym rodzeństwem, tj. bratem Józefem i siostrą Katarzyną, która pełniła obowiązki gospodyni u księdza. Natomiast starsza siostra księdza, Marianna, zamieszkiwała w Hucisku, opiekując się rodzicami.
Starosta powiatowy Gąsiorowski polubił ks. Jana i po pracy przyjeżdżał do niego do Wołkowyi, zawiązała się między nimi współpraca. Ks. Jan zdołał nakłonić pana starostę, aby wybudował drogę bitą przez Bóbrkę do Soliny. Potem znowu go przekonywał, by wybudować szkołę w Solinie, w największym skupisku Polaków w parafii Wołkowyja (ponad 200 numerów). Ks. Jan miał kolegę, pułkownika ks. Miodońskiego, który był kapelanem w jednostce wojskowej w Przemyślu, a tamten miał znajomości w województwie we Lwowie. Starosta przychylił się do rozpoczęcia budowy szkoły.
Ks. Jan także miał powiązania z wojskiem, bo co miesiąc jeździł do jednostki wojskowej w Sanoku, najczęściej od czwartku do soboty. Odprawiał tam Msze św., spowiadał i miał wykłady.
W Solinie zostało zwołane zebranie w sprawie budowy szkoły. Celem było także zachęcenie mieszkańców do współpracy. Do dzisiaj wspominają świadkowie, jak wyglądało to zebranie. Jeden z uczestników doradzał ojcom, żeby się nie zgodzili na budowę szkoły. Argumentował następująco: „Poślesz jedno dziecko do szkoły i drugie, to sam będziesz musiał pracować w domu, paść krowy…”. Niektórzy dali się przekonać, powstał rozłam, ale większość była za budową.
Szybko załatwiono plany szkoły, plac, dokumentację, pozwolenie, cegłę gotową przywieziono nową drogą, ruszyła robota. W ciągu dwóch lat szkołę wybudowano i oddano do użytku. Była to pierwsza szkoła w parafii Wołkowyja. Ks. Proboszcz wykorzystał okazję i zmobilizował młodzież, która robiła sama cegłę na świetlicę przy szkole. Ochotnicy przychodzili licznie, mieszali bosymi nogami glinę, suszyli, wypalali. Razem ze szkołą została wybudowana sala widowiskowa, scena i szatnia Z drugiej strony dobudowano do szkoły półokrągłą kaplicę. Ks. Jan uczył w poniedziałki religii w Solinie, wtedy odprawiał tam Mszę św. i spowiadał. Przychodzili też starsi.
Gdy szkoła w Solinie była już w budowie, zaczęto budować drugą, murowaną w Polańczyku (4 km od Soliny), która przetrwała do dziś (znajduje się naprzeciw kościoła, za drogą). Następnie przyszła kolej na wybudowanie kaplicy z kamieni w Studennym powyżej Rajskiego oraz murowanej w Bereźnicy (do dzisiaj czynna).
Pan starosta Gąsiorowski polubił Wołkowyję i po godzinach pracy przyjeżdżał do ks. Jana w towarzystwie dyrektora kopalni ropy w Wańkowej koło Ropienki i właściciela dworu w Olszanicy, p. Juścińskiego. Gdy raz wracali z Wołkowyi samochodem ok. godz. 10 wieczorem, ugrzęźli na drodze za Wołkowyją. Kierowca wrócił na piechotę do wsi, a ksiądz zorganizował pomoc. Chłopi poszli i wypchali pojazd. Była to okazja, aby znowu pomyśleć o drodze do Wołkowyi.
W budowie drogi pomagali członkowie Związku Strzeleckiego (Strzelcy Podkarpaccy), który powstał w Wołkowyi za sprawą ks. Jana. Dla młodzieży założył Ksiądz przysposobienie wojskowe – Junacy (Orlęta). Komendantem był Ludwik Czerenkiewicz.
Z inicjatywy ks. Jana starosta Gąsiorowski rozpoczął budowę nowej drogi nad brzegiem rzeki Solinki po lewej stronie (8 km od Soliny do Wołkowyi). Prace prowadził drogomistrz Koszałka z Leska i technik drogowy ze Sambora, Iwanicki. Kostkę z kamieni wyrabiał Kista (Włoch z pochodzenia) przy pomocy majstrów i ludzi z Wołkowyi oraz sąsiednich wiosek.
Robotnicy wysadzali dynamitem skałę, z tego wyrabiali kostkę i na utwardzonym korycie, na piasku układali jezdnię brukowaną. Organizowano ludzi do współpracy, częściowo darmowej, częściowo płatnej. Chętnych do pracy było dużo, bo panowało duże bezrobocie. Gdy brakowało pieniędzy na wypłatę, to płacili zbożem za dniówkę. Gdy nie było i zboża, to ksiądz przywoził swoje i płacił ludziom. Ksiądz chciał, aby ludzie się nauczyli społecznie pracować. Potem się chwalili i z satysfakcją mówili, że własnymi rękami budowali tę drogę. Była to pierwsza utwardzona, brukowana droga w parafii Wołkowyja
Ksiądz nieraz tam zaglądał, sam układał kostkę, chociaż nie miał czasu, bo często był w drodze i coś załatwiał. Potem, gdy się pojawiał, to mówili: „Dróżnik idzie”. On się śmiał, a oni się cieszyli z jego odwiedzin.
W 1937 r., gdy była gotowa droga do Wołkowyi, starosta i dyrektorzy kopalni zaplanowali drogę do Rajskiego, do kopalni ropy. Biegła ona na wprost z Wołkowyi przez rzekę Solinkę, i tu znowu zaczęto budować most. Filary zrobiono betonowe, obłożone kamieniem, a jezdnię drewnianą. Gdy wybudowano około 1 kilometra, wybuchła II wojna światowa. Drogę skończyli budować okupanci.
Szkoła w Wołkowyi
Od 1935 r. trwały przygotowania do budowy szkoły w Wołkowyi. Tu w domu prywatnym uczyła Janina Czternastek żona komendanta policji, a dzieci ukraińskie, siostra żony ukraińskiego popa Jana Hamerskiego. Wystosowano prośbę skierowaną do Kół Opieki nad Szkołami Ofic. i Urzędników Ministerstwa Wojsk. Po pewnym czasie przyszedł z Warszawy bardzo szczegółowy kwestionariusz do celów ewidencyjnych zarządu. Proszono, by przysłać życiorysy nauczycielek i ich mężów, w których powinny się znaleźć następujące dane( wykształcenie, gdzie zdobyte i jakie; dane o pracy zawodowej, od kiedy, jaka i gdzie; dla męża dane o służbie wojskowej, o pracy społecznej). Informacje muszą być ścisłe i wyczerpujące oraz potwierdzone przez starostwo z podaniem planu szkoły, projektu i szczegółów dotyczących budowy. Chodziło na pewno o to, by nie popierać na kresach tego, co rozniecili zaborcy austriaccy.
I znowu ks. Jan Siuzdak oraz jego przyjaciel pułkownik Miodoński z Przemyśla byli tu potrzebni, by upewnić opiekunów z Warszawy, że pomoc będzie wykorzystana zgodnie z ich intencjami. Ks. Jan zmobilizował mężczyzn, tak jak w Solinie, żeby wyrabiali cegłę na placu szkolnym, mieszali na bosaka glinę, suszyli i wypalali. Młodzież z organizacji Junacy (Orlęta) namówił, by wyrabiała cegłę na swoją świetlicę. Dał im miejsce na polu plebańskim i tam pracowali, podobnie jak ich koledzy w Solinie.
Szkoła wraz ze świetlicą dla młodzieży została oddana do użytku w 1938 r. Oprócz sal lekcyjnych były tam także mieszkania dla nauczycieli. W szkole zaczął uczyć także ks. Jan Siuzdak, pop greckokatolicki – Jan Hamerski i rabin mojżeszowego wyznania. Potem sprowadzono dwie przedszkolanki do nauki dzieci przedszkolnych (oczywiście rzymskokatolickie i greckokatolickie).
Koła wojskowe pomagały w budowie oraz przeznaczyły fundusze na kursy haftowania i szycia dla młodzieży. Chodziło o to, żeby zająć młodych ludzi i przygotować do przyszłego życia. Ks. Kapelan Miodoński z Przemyśla pomagał dużo w wyposażeniu szkoły. Uruchomiono także dożywianie biedniejszych dzieci i młodzieży (bułki przywożono, co drugi dzień z Bóbrki-9 km). Często zajmował się tym Józef Tarnawski (brat gospodarza Księdza-Franciszka Tarnawskiego). Dzieci dostawały herbatę, kakao i słodycze.
Na wakacjach, już po nowej drodze, przyjechali pierwsi wczasowicze. Była to grupa harcerzy ze Lwowa, która rozbiła swe namioty nad Solinką. Ostatnie dwa lata przed II wojną światową odpoczywali tu na dwutygodniowych wczasach klerycy z Seminarium Duchownego w Przemyślu (spali na słomie w stodole, pomagali w gospodarstwie na polu, a Ksiądz im za to zapewnił wikt).
Później ks. Miodoński wysyłał dzieci szkolne z Wołkowyi na Śląsk do Jasienicy, na wczasy po dwa tygodnie, a stamtąd dzieci śląskie przyjechały do Wołkowyi (teraz to samo się praktykuje w nowej już szkole). Ks. Jan ze starostą postarali się, aby Wołkowyja została gminą. Dotychczas poczta była w Solinie (8 km od Wołkowyi). Gdy organista Józef Paszkowski wybudował swój dom, ks. Jan organistówkę oddał na pocztę. W dalszym ciągu organizowano w szkole kursy szycia i haftowania.
„Szkółki”
Ks. Jan chciał, aby dzieci z mniejszych miejscowości miały także swoją szkołę, i dlatego zaczął budować szkoły drewniane z budulca pozyskanego z lasu plebańskiego. Mieszkańcy samodzielnie ścinali, obrabiali drzewo, suszyli i budowali. Pierwsza powstała w Zawozie (niedaleko cerkwi) i służyła bardzo długo, bo do lat 90. XX, stoi do dnia dzisiejszego (kilka lat temu oddano do użytku nową). Drugą drewnianą szkółkę wybudowano w Bukowcu (naprzeciw cmentarza), trzecią w Terce (powyżej kaplicy) oraz w Bereźnicy Górnej.
Tam Ksiądz odtąd uczył dzieci, przygotowywał do I Komunii św., te z niecierpliwością czekały na niego, wybiegały na spotkanie, bo jak sięgał do kieszeni, to zawsze częstował je cukierkami. Ze szkolnymi przychodziły także małe (nieraz i niedorozwinięte).
Dnia 19 marca 1939 r. na posiedzeniu rady gromadzkiej w Wołkowyi (w sumie 15 członków z wójtem gminy – Karolem Czternastkiem), do której należeli też na pierwszym miejscu ks. Jan Siuzdak i ks. Jan Hamerski (kapłan greckokatolicki), jednogłośnie podjęto uchwałę o wmurowaniu tablicy pamiątkowej w budynku nowej szkoły w Wołkowyi w dowód wdzięczności za pomoc i opiekę, jaką szkoła otrzymała od Koła Opieki nad Szkołami Kresowymi ze strony wojskowych przy budowie i urządzaniu, a także w dożywianiu dzieci. Postanowienie niezwłocznie wykonano.
Dobry pasterz „zna swoje owce, a one idą za nim…”
Pasterz, kapłan musi mieć otwarte oczy i dostrzegać potrzeby owiec mu powierzonych. Najważniejsza potrzeba dla chrześcijanina to Ośrodek i Źródło życia chrześcijańskiego – Msza św., czyli ofiara nowego i wiecznego przymierza. Ksiądz Jan dostrzegł tę potrzebę i przez swoją współpracę doprowadził do tego, że nikt z jego parafian nie miał dalej do kościoła (kaplicy) niż kilka kilometrów. Nie mógł w każdą niedzielę odprawiać Mszy św. w każdym kościele-kaplicy, mimo że mu pomagał ks. kapelan z Rajskiego. Często wymieniali się, on jechał do Rajskiego, a kapelan przyjeżdżał tutaj. Oprócz Mszy św. w kościele parafialnym i w większych kaplicach, były nabożeństwa okresowe, jak: Gorzkie Żale, Droga Krzyżowa, Godzinki i nabożeństwa różańcowe. W Wołkowyi było 15 Róż Żywego Różańca, należeli do nich mężczyźni, kobiety i młodzież.
Gdy został proboszczem stałym, zorientował się, że do I Komunii św. przygotowywało się za mało dzieci. W przyszłym roku (1932r.) powyszukiwał starsze dzieci i młodzież do 18 lat, wszystkich, którzy nie byli jeszcze u I Komunii św., i zaczął ich przygotowywać.
Uroczystość odbyła się w Wołkowyi, niektóre dzieci już były ubrane na biało, większość bardzo biednie, liczną część stanowiła młodzież starsza. Po Mszy św. miała miejsce Agapa, radosna uczta jak u pierwszych chrześcijan. Uczestnicy z rodzicami i chrzestnymi zasiedli na ławkach w obrębie kościoła. Poczęstunkiem były: bułki, herbata, kakao, ciastka i słodycze, pamiątkami obrazki „Pan Jezus z Dziećmi”, a także różaniec (w następnych latach dawał Ksiądz książeczki do modlitwy, bo już większość dzieci umiała czytać). Dotychczas niektóre tylko przychodziły na naukę z rodzicami, a później do szkoły nie chodziły. Rodzice tych dzieci, szczególnie ojcowie, na koniec tej „uczty” nie wytrzymali, zebrali się, podeszli do ks. Proboszcza i go podrzucali do góry z radości, a on się śmiał ze wszystkimi uczestnikami. Chcieli go także ucałować w rękę, ale nie pozwolił. Do dziś najstarsze osoby opowiadają wrażenia z tej Agapy. I tak już było, co roku.
Poznał ks. Jan potrzebę systematycznej nauki dzieci i młodzieży, a przy tym wychowania chrześcijańskiego, stąd zaangażowanie w budowę szkół i szkółek. W następnych latach, gdy dzieci starsze już umiały czytać, sprowadzał i rozdawał też katechizmy.
Ks. Jan mobilizował parafian do pracy przy budowie szkół i świetlic. Chłopców zrzeszał w organizacjach młodzieżowych (Junacy) i miał z nimi spotkania. Gdy dorastali, przechodzili do Związku Strzeleckiego. Ze starszymi z tego związku też utrzymywał kontakt. Jako wojskowy znalazł z nimi wspólne tematy, przyglądał się ich ćwiczeniom i sam nieraz przewodził (często śmiał się z ich musztry i ćwiczeń). Tych też chciał przygotować do poczucia odpowiedzialności za dobra wspólne ojczyzny, kształcił rozumny patriotyzm z poszanowaniem każdego człowieka, nie tylko Polaka.
Znał także osoby potrzebujące pomocy i duchowej, i materialnej. Na terenie parafii żyło dużo osób upośledzonych z niedożywienia i braku opieki medycznej, dotkniętych chorobami, np. tarczycą, głuchotą, niedowidzeniem. Stąd jego zaangażowanie w niesienie pomocy bezdomnym (4 domy drewniane wybudowane na gruncie parafialnym, na które dał także i materiał). Potem też przychodził im z pomocą.
Ks. Jan pomógł dawnemu swojemu greckokatolickiemu pracownikowi zatrudnionemu przy gospodarstwie plebańskim jako pomocnik gospodarza. Gdy się ożenił i odszedł, nie miał swojego domu i mieszkania. Ksiądz podarował mu drzewo na dom. Parafianie z tego powodu stawiali Księdzu zarzuty, ale na ambonie wyjaśnił: „Trzeba nieść pomoc każdemu człowiekowi w potrzebie, obojętnie czy jest Polakiem, czy Ukraińcem. Dałem mu drzewo niejako zapłatę za robotę, bo tamta była wypłacona, tylko jako człowiekowi w potrzebie”.
Dawał także drzewo na opał, kazał iść do lasu i brać, ile komu trzeba (nie tylko rzymskokatolikom).
Chętnie jeździł do chorych ze Sakramentami św., do niektórych przez kilka lat. W Werlasie (7 km od Wołkowyi) matka czworga dzieci zachorowała na raka, dowozili tam od niego żywność. Ksiądz prosił sołtysa z tamtej wioski, by się tą rodziną zaopiekował, bo mąż alkoholik, dzieci niedożywione. Prosił też popa greckokatolickiego, który dojeżdżał do cerkwi na Horodek, by pilnował tej rodziny.
Gdy umarła ta kobieta, odprawił bardzo uroczysty pogrzeb, zjawiło się dużo łudzi. Ksiądz w kazaniu, które wierni pamiętają do dzisiaj, mocno podkreślił wartość człowieka cierpiącego, mówiąc: „Tu na ziemi musiała leżeć na cierniach, ale tam, gdzie teraz poszła, aniołowie poprowadzą ją po dywanach i kwiatach. Trzeba nieść pomoc każdemu choremu człowiekowi, czy jest Żydem, czy Ukraińcem, czy Polakiem, bo to jest człowiek”.
To przekonanie wyznawał przez całe życie. Stąd do wszystkich biednych wysyłał furmankę z ziemniakami, zbożem, mąką, i to wiele razy w roku. Kazał przychodzić po żywność na plebanię wszystkim potrzebującym (biednym i upośledzonym), a u siebie w gospodarstwie zatrudniał najbiedniejszych, i nie tylko im płacił za robotę, ale niósł pomoc cały rok. Kazał przychodzić, jak im czegoś brakuje i nigdy nie wypuszczał z pustymi rękami.
Dziewczynka, której rodzice kopali u Księdza ziemniaki, bawiła się na końcu ziemniaczyska. Przyniosła sobie motyczkę i przekopywała ziemię. Jedną kopkę zebranych bulw przykryła sobie ziemią i zbierała do drugiego dołka. Ksiądz nadszedł i pyta: „Co tu robisz?” A ona: „Szukam jeszcze ziemniaków, bo nas jest dużo w domu, a bardzo lubimy „stulniki” z ziemniaków”. Ksiądz przyniósł worek i kazał pozbierać te ziemniaki do worka, wieczorem jej brat przywiózł ziemniaki zarobione u Księdza za kopanie i jeszcze pełny worek na „stulniki” dla Józi.
Cała pomoc dla dzieci i młodzieży w szkołach załatwiona dzięki znajomości z ks. Miodońskim była także owocem starań ks. Jana.
Współpraca z księżmi greckokatolickimi
Mimo że pierwsze zetknięcie się w parafii Wołkowyja z postawą greckokatolickiego kapłana było bolesne (niegodna postawa kapłana w Terce), to miał ks. Jan szczęście, bo greckokatolicki proboszcz przy cerkwi w Wołkowyi okazał się wielkim przyjacielem.
Ks. Jan Hamerski miał żonę z rodziny Czternastaków (jej siostra uczyła w Wołkowyi, najpierw w pokoiku, a później w nowej szkole). Ks. Jan Hamerski rozumiał i polubił ks. Jana Siuzdaka. Szanowali się i pomagali sobie. Wzajemnie się odwiedzali, chodzili na kolacje i razem na odpusty do cerkwi i do kościołów. Gdy były święta grekokatolików, to rzymskokatolicy publicznie nie pracowali, szli do nich w odwiedziny. Najuroczyściej obchodzono Jordan. Procesja szła z kościoła do cerkwi, a stamtąd nad wodę, którą święcono.
Gdy były święta rzymskokatolickie, to grekokatolicy nie pracowali, przychodzili do nich i świętowali. Ks. Jan Siuzdak zapraszał księdza Hamerskiego do kościołów z kazaniem, a czasem, gdy musiał wyjechać, także z odprawianiem Mszy św., bo ten „wiedział” po łacinie. Razem z ks. Hamerskim jeździli na odpusty do Rajskiego, do Łopienki, i innych cerkwi. Prosili ks. Jana Siuzdaka o kazania w cerkwiach (np. „na Żurawkach” koło Zawozu – kaplica nad źródełkiem). Ks. Jan brał udział w licznych nabożeństwach.
Niektórzy parafianie greckokatoliccy (kilka rodzin) przeszli na obrządek rzymskokatolicki, a ks. greckokatolicki się z tym zgodził. Zmieniło się to dopiero, gdy wybuchła II wojna światowa.
Całe zaangażowanie księdza Jan Siuzdaka w budowy, było okazją do zapoznania się z tymi ludźmi, a równocześnie apostołowania. „Z jakim przystajesz, takim się stajesz”- wiedział o tym ksiądz. I dlatego tak chętnie się angażował, a z drugiej strony wyszukiwał coraz nowe zajęcia, zwłaszcza dla młodego pokolenia. Była to nauka pracy i przygotowanie do życia dojrzałego. Różne słowa padały między pracującymi, nieraz bardzo złe. Gdy był ksiądz, musieli się reflektować, musieli być trzeźwi i uczyć się kultury i pracowitości.
Ks. Jan nie tylko był inicjatorem budowy, ale także nieraz pracował fizycznie z robotnikami, by dodać im ochoty. Zaangażowanie nie uchroniło go przed oszczerstwami. Zaczęły się mnożyć oskarżenia, najpierw były anonimowe pisma do województwa we Lwowie. Donoszono, że ksiądz prowadzi budowę nielegalnie, że na tym zarabia. Policja państwowa badała tę sprawę, oczywiście okazało się to kłamstwem. Okazało się później, że donosiły osoby pracujące na tej drodze i tu zamieszkałe.
Próba życiowa
Apostołowie wysłani przez Pana Jezusa na próbne nauczanie powrócili z radością: „Panie, nawet złe duchy ustępowały przed nami”. A Pan Jezus im mówił: „Nie z tego się cieszcie, tylko z tego, że wasze imiona zapisane są w królestwie niebieskim”.
Po niecałych dwudziestu latach wolności Polski 1 września 1939 r. wybuchła II wojna światowa. Na parę dni przedtem ks. Jan Siuzdak dostał wezwanie do wojska w Sanoku. Po raz pierwszy pojechał w mundurze wojskowym ze swoim gospodarzem Franciszkiem, który też został zmobilizowany. Wybrali się furmanką. Już w Sanoku rekruci szli na piechotę do jednostki, bo zabrakło samochodów. Ks. Jan z gospodarzem czekali. Gdy wybuchła wojna, przestano przyjmować nowych rekrutów i zwolniono ze służby ks. Jana wraz gospodarzem.
Brat księdza Józef po zmobilizowaniu go do wojska polskiego w stopniu porucznika, wziął udział wraz ze swoim pododdziałem w krótkiej potyczce z przeważającymi siłami hitlerowskimi w okolicach Sanu. Po demobilizacji przeszedł do konspiracji, początkowo ukrywając się u brata księdza w Wołkowyi. Brat ks. Jana, Józef, pełnił służbę wojskową w szeregach Z.W.Z. – A.K., w Obwodzie A.K. Łańcut. Brał również udział w organizowaniu tajnego nauczania dla młodzieży polskiej (02.1940 r. – 02.1941 r.).
Demobilizację tłumaczono szybkimi postępami najeźdźców, i rzeczywiście do 2 tygodni pojawili się w Wołkowyi zachodni okupanci-Niemcy. Teraz rozpoczął się nowy okres i na Księdza czekały nowe zadania. Przed okupantem uchodziły grupy wojska polskiego. W wiosce i na polu plebańskim rozlokowało się ponad 200 żołnierzy i dwie kuchnie polowe, i przybywali nowi.
Kapitan, który był dowódcą tego oddziału, ogłosił, że kto pochodzi z tych stron, ma się przebrać i uciekać do swego domu, bo Niemcy się szybko zbliżają. Ci z daleka pozostali na miejscu. Ksiądz całe swoje zapasy żywności oddał uchodźcom, niestety, zaczęły się kończyć, a przybywali nowi żołnierze w cywilnych i wojskowych ubraniach. Ludzie starali się także pomagać żołnierzom, dając im ubrania cywilne. Ich mundury zakopywali lub palili. Czynił tak m.in. gospodarz Księdza – Franciszek Tarnawski.
Niedługo przed zjawieniem się Niemców wszyscy uciekli przez lasy w stronę Ustrzyk Górnych, bo od wschodu ruszył na podbój drugi okupant – sowieci.
Granica stanęła na Sanie i część parafii Wołkowyja została po drugiej stronie pod zaborem sowieckim. Na żołnierzy polskich, którzy wycofali się pod Ustrzyki Górne i ulokowali w lasach, posypały się bomby eskadr niemieckich.
Teraz okupanci zaczęli grabić pozostały inwentarz: krowy (z kilkunastu zostały 4), trzodę chlewną, zboże i ziemniaki zabierali, ściągając tzw. kontyngenty. Po przejściu wojsk polskich niewiele zostało zapasów żywności na plebani, a nowi podróżni szukali pomocy u Księdza, wśród nich było wielu przebranych żołnierzy, którzy chcieli uciec spod tego zaboru, kierując się w stronę Rumunii i Węgier. Niektórzy aż do grudnia przebywali w lasach ze swoimi wojskowymi końmi. Pamiętają w Wołkowyi, jak 4 wygłodzonych żołnierzy skierowało się w stronę plebani, pytając spotkanego człowieka o kierunek, a był to ukraiński sołtys. Zanim dojechali do plebani, już gestapowcy wyszli naprzeciw nich, schwytali i zamknęli.
Schwytanych oficerów zaprowadzono do Soliny i oddano w ręce sowietów, przez częściowo zmarznięty San musieli przejść w bród nago z ubraniami trzymanymi nad głową (woda sięgała do szyi), aż przejęli ich sprzymierzeńcy Niemców ze wschodu. Ksiądz stał się smutny, bo widział biedę ludzką i nieszczęście ojczyzny, za której wolność narażał w młodości swoje życie. Przez cały czas w zimie zjawiali się nowi ludzie potrzebujący pomocy. Widział ks. Jan, że odżyło to, nad czym pracowali zaborcy austriaccy, z czym spotkał się przy obejmowaniu probostwa w Wołkowyi.
Aresztowali także ks. Siuzdaka i gospodarza Franciszka Tarnawskiego. Umieścili osobno w piwnicach i w nocy ich przesłuchali, a na drugi dzień wypuścili. Przez 9 dni musieli się obydwaj meldować o godz. 9 na gestapo we dworze.
Ksiądz wiedział, że jest bez przerwy obserwowany, ale plebani nie zamknął przed tymi, którzy szukali pomocy, przede wszystkim jedzenia, ale także porady w swojej drodze. Ks. Jan zdawał sobie sprawę z ich tragicznej sytuacji.
Dalej odprawiał Msze św., uczył religii od poniedziałku do piątku, w mniejszych miejscowościach w jednym dniu w dwóch szkołach. Tuż przed wybuchem wojny umarł w Wołkowyi ojciec księdza Jana, Jakub, i nie dało się go przewieźć do rodzinnej parafii koło Leżajska, dlatego pochowano ciało w Wołkowyi.
Droga Krzyżowa ks. Jana Siuzdaka
„Wiele dotąd dobrych uczynków wam ukazałem, za który z nich chcecie mnie ukamienować? – powiedział Pan Jezus „gorliwcom żydowskim”- faryzeuszom po paru latach nauczania, uzdrawiania, czynienia cudów”.
Przez pół roku od zajęcia Polski zaborcy hitlerowscy z godłem w kształcie połamanego krzyża i trupiej czaszki prowadzili wywiad w całej Polsce, prawie wszędzie znaleźli ludzi, którzy poszli na współpracę z nimi. W Bieszczadach mieli jeszcze dodatkowych, wyrosłych już pod zaborem austriackim, nacjonalistów ukraińskich. W pierwszych miesiącach wyszukiwali „wyższą” inteligencję, działaczy i kapłanów, gorliwszych zakonników „niebezpiecznych” dla bezbożnej ideologii hitlerowskiej.
W niektórych powiatach (łańcucki) wszystkich księży proboszczów aresztowali, wywieźli do Rzeszowa do więzienia i trzymali ponad 2 tygodnie. Niektórzy już nie wrócili na parafię, bo uznano ich za niebezpiecznych dla okupanta i trafili do obozów (np. św. Maksymilian Kolbe z Niepokalanowa, chyba najbardziej znany).
Wielu parafian, widząc niechęć okupantów do duchownego, odwróciło się od niego. Okazało się, że w radzie gminnej, zasiadającej z ks. Janem nieraz do wspólnego stołu, są jego wrogowie. Byli przeciwni nawet budowie szkół na terenie parafii i całej działalności z młodzieżą. Gestapowcy dowiedzieli się o społecznej działalności Księdza i jego postawie patriotycznej, a chyba najważniejsze dla nich było to, że był wojskowym kapelanem w randze oficera. To, że tylu ludzi przechodziło przez plebanię, na pewno zaniepokoiło nowych władców.
Przed świętami wielkanocnymi zaczęły się już rozchodzić wieści, że Ksiądz będzie aresztowany. Ksiądz proboszcz z Baligrodu uciekł z parafii, tak samo stało się w Tarnawie. Franciszek gospodarz u księdza Siuzdaka wspomina, że z Baligrodu przyszedł posłaniec do Księdza i prosił, żeby uciekał, a oni go wyprowadzą bezpieczną drogą.
Ostrzegał go także żołnierz niemieckiej straży granicznej pochodzący ze Śląska nazwiskiem Grubala. Chodził do paru domów na karty z mieszkańcami i wspomniał, że ks. Siuzdak ma być aresztowany. Prosił, żeby mu tę wiadomość przekazać.
Ksiądz się o tym dowiedział, ale odrzekł, że on parafii nie opuści, bo złożył taką przysięgę przy Biskupie. Wszyscy bliscy przebywający w tym czasie z księdzem (siostra Katarzyna, gospodarz Franciszek, gospodynie) z płaczem prosili go, by się ratował. Jemu też łzy leciały, ale powtarzał, że sutanny z siebie nie ściągnie, niech oni ją ściągną.
Z Baligrodu przyjechali gestapowcy w sobotę przed Białą Niedzielą (05.04.1940 r.). Jeden zatrzymał gospodarza Franciszka, drugi pomocnicę oraz gospodynię siostrę księdza Katarzynę, nie wolno im było się ruszać, a dwóch poszło na piętro po ks. Jana. Ubranego w zimową odzież wyprowadzili na pole przy płaczu siostry i gospodarza Franciszka „Zostańcie z Bogiem”- mówił do wszystkich. Ksiądz prowadzony przez gestapowców zatrzymał się na wprost drzwi wejściowych kościoła, przeżegnał się i ukłonił. Dalej zobaczyli go Żydzi i z daleka Księdzu się kłaniali, bo żył z nimi dobrze. Furmanką strażnicy odwieźli go do Baligrodu.
Wielu świadków z Wołkowyi widziało to aresztowanie i wielki był płacz. W niedzielę nie było Mszy św. w kościele. Do dziś opowiadają żyjący parafianie z Werlasu, że jako dzieci przyszli na Mszę św., a Kasia-siostra Księdza- mówi im z płaczem: „Dzieciątka, dzisiaj Mszy św. nie będzie, bo Ksiądz został aresztowany!”.
W poniedziałek gospodarz. Franciszek i siostra księdza pojechali do Baligrodu, Ksiądz jeszcze tam był, rozmawiali z nim przez kraty. Mówił, że dali mu śniadanie i mają odstawić do Sanoka. Chciał, żeby tam przyjechali, bo ma nadzieję, że go zwolnią Po dwóch dniach w Sanoku dowiedzieli się, że jeszcze Ksiądz jest, ale się z nim nie widzieli. Cały czas mieli nadzieję na uwolnienie go, bo Niemcy nie przedstawili żadnych zarzutów. Strażnicy mówili, żeby jeszcze zaczekać, bo Ksiądz może wyjść, na razie jest przesłuchiwany.
Na trzeci dzień dowiedzieli się, że Ksiądz został wraz z innymi więźniami wywieziony. Na pewno był w obozie przejściowym, ostatecznie znalazł się w Dachau (obóz przeznaczony szczególnie dla duchownych).
Brat ks. Jana, Józef, złapany przez Niemców, jednak zbiegł z transportu do Niemiec i wyjechał do rodziny we wsi Hucisko. Ukrywał się tam przed Gestapo do 1943 r., następnie zagrożony aresztowaniem wyjechał do Krakowa.
Brat księdza Józef Siuzdak po zaprzysiężeniu na placówce A.K. „Leżajsk” w 02.1941 r., był (po reorganizacji) Komendantem Placówki A.K. „Woli Zarczyckiej” w stopniu porucznika o ps. „Zatorski” do 09.1943 r. Za działalność w szeregach Z.W.Z. A.K. został odznaczony Medalem Wojska oraz Krzyżem Armii Krajowej.
Ksiądz Jan Siuzdak w obozie Koncentracyjnym w Dachau 3k (Niemcy) miał numer obozowy 22536 i zakwaterowany był m. in. w bloku obozowym nr 20/3. Więziony w Dachau ks. Jan, korespondencyjnie utrzymywał kontakt z matką zamieszkałą w Hucisku.
Z listu jaki się zachował z 03 lipca 1942 r. można wnioskować, że ksiądz Jan pisząc ten list z Obozu Koncentracyjnego w Dachau do matki Anny przeczuwał, iż może zginąć śmiercią męczeńską, tak jak wielu innych zamordowanych księży. Można stwierdzić, że w każdej chwili spodziewał się najgorszego pisząc do matki „Powiedz bratu Józefowi, że zgodnie z postanowieniem ojca ustanawiam go jako następcę we wszystkich moich sprawach majątkowych. Siostra Kasia niech przejmie wszystkie moje rzeczy…”. Jednocześnie dziękował Bogu, że on i cała rodzina jest zdrowa. W chwili tak wielkiego nieszczęścia ksiądz Jan pogodził się ze swym losem, zawierzył Bogu i jednocześnie pamiętał o innych, szczególnie o swojej ukochanej żyjącej matce „Przesyłam serdeczne pozdrowienia siostrom, bratu, Wojciechowi, wszystkim znajomym w domu i Wołkowyi, a na Twoje imieniny przesyłam Ci z całego serca życzenia szczęścia i całuję Cię najukochańsza Mamo, Twój syn, Janek.”
W Obozie Koncentracyjnym w Dachau zakończył swoją Drogę Krzyżową ksiądz Jan Siuzdak, według statystyk w 1942 r. Potwierdził to jego dawny parafianin, Stanisław Ferenc, pochodzący z Zawozu, którego ks. Jan przygotowywał do I Komunii świętej, a dostał się do Dachau po ucieczce z robót przymusowych.
Gdy był po operacji na przepuklinę, nie poszedł Stanisław Ferenc do pracy, posługiwał przy kuchni. Spotkał tam szrajbera (z niem. Schreiber – pisarz) obozowego ks. Alojzego Sławskiego, który przeglądał księgi zmarłych, wiedział, że Ferenc pochodzi z Wołkowyi. „W księdze zmarłych jest wpisany ks. Jan Siuzdak z Wołkowyi”- oznajmił. Stanisław na to: „To on mnie przygotował do I Komunii”. I zapytał, jak umarł. Ksiądz Sławski wyjaśnił: „Wyszedł z bloku, upadł i umarł”, więcej na ten temat nie rozmawiali, bo nie wolno mu było poruszać takich tematów.
W statystykach podano, że umarł w drodze. Ks. arcybiskup Majdański, który był więźniem tego obozu i przeżył, zapytany telefonicznie, co to znaczy, powiedział. „To jest szyfr, oznacza, że umarł w drodze do komory gazowej albo wprost do krematorium”.
Oficjalne zawiadomienie z Obozu Koncentracyjnego w Dachau (Dachau 3K) o śmierci syna, otrzymała matka Anna Siuzdak w piśmie z dnia 27.11.1942 r. „Pani syn Jan Siuzdak, urodzony 27. 7. 1898 w Hucisko zmarł w tutejszym szpitalu dnia 18. 11. 1942 na skutek Oedemy. Ciało zostało spopielone 22.11.1942 w państwowym krematorium w Dachau. Załączono świadectwo zgonu. Komendant obozu KL Dachau /……../ SS – Sturmbannfuhrer.”
W załączonym świadectwie śmierci podano „Zawiadomienie o śmierci, Urząd Stanu Cywilnego Dachau II, nr 4434/1942, Ksiądz Jan Siuzdak (w zawiadomieniu błąd w nazwisku – Sinzdak), katolickie (wyznanie), Zamieszkały w Wołkowyja, okręg Sanok, Zmarł 18 listopada 1942 roku o godzinie 5:50 w Dachau, Zmarły urodzony 27 lipca 1898 w Hucisko, okręg Łańcut, Zmarły nie był żonaty, Dachau, dnia 20 listopada 1942, Urząd Stanu Cywilnego”.
Siostra Księdza, Katarzyna Siuzdak, powiadomiła plebanię w Wołkowyi o śmierci brata. Ks. Stanisław Gołdasz, który objął parafię po ks. Janie, ogłosił to parafianom i odprawił nabożeństwo żałobne za duszę zamordowanego kapłana. Wszyscy płakali.
Jeżeli informacja o tym, że ks. Jan zmarł „na skutek Oedemy” jest prawdziwa, to mianem obrzęków (oedema) określa się gromadzenie płynu w tkance podskórnej. Obrzęki mogły być pochodzenia sercowego, nerkowego, czy też wątrobowego. Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Szczecinie prowadziła śledztwo w sprawie zamordowania w latach 1939 – 1945, w tzw. zakładzie eutanazji III Rzeszy, w Hartheim (Schloss Hartheim), m. Alkoven koło Linzu w Górnej Austrii (Republika Austrii), nieustalonej liczby obywateli polskich, w szczególności chorych i niezdolnych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych m.in. w Dachau. Według podanej przez Komisję listy ujawnionych osób zamordowanych w Hartheim, ks. Jan Siuzdak występuje na stronie 22 tej listy w poz. ”616. Siuzdak Jan, nr obozowy 22536, ur. 27.07.1989 r. w m. Hucisko, data wywózki 14.10.1942 r.”
Na podstawie przedstawionych faktów można również sądzić, że nad księdzem Janem pod koniec pobytu w Dachau znęcano się szczególnie w oddalonym Hartheim (m.in. przeprowadzając badania pseudomedyczne), by w końcu poddać ciało ks. Jana Siuzdaka procesowi kremacji w Dachau.
Ksiądz Jan Siuzdak jako wielki patriota bardzo był wrażliwy na niedolę ludzi, pomagał im w potrzebie, a szczególnie dzieciom i młodzieży, w tym organizując i prowadząc ich edukację. Zmarł śmiercią męczeńską za wiarę i w obronie godności człowieka, a swoim postępowaniem w życiu dał jednocześnie przykład również i przyszłym pokoleniom, jak należy żyć w imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa.
Opracował: ks. Stanisław Szczepański, zweryfikował: dr Zbigniew Siuzdak z Sopotu na podstawie materiałów własnych i mgr Alicji Nowakowskiej z Pyzdr k/ Poznania.